Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 047.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na pół rycersko przyodzianego, samemu sobie dziwiącego jak się dziecię. Wszyscy dokoła posługiwali mu chciwie; jeden kaftan podawał, drugi pas opinał, inny chciał hełm próbować. Zbigniew nogą obutą bił w ziemię, śmiał się, urągając i wykrzykiwał głośno.
— Osiem lat mię więzili — wołał — raz wolny wolę zginąć, niż się im dać okuć na nowo. Ani panu ojcu, co się zaparł syna, ani królowéj macosze, ani miłemu bratu, ni w świecie nikomu.
Wydali mi wojnę gdym dzieckiem był; zaprawdę, nie poczynałem jéj, będą mieli wojnę, bo ja tak ich nie znam, jak oni mnie znać nie chcieli. Prawo tylko swe znam i Boga nad sobą, więcéj nic.
Dobek nie zbliżając się, przysłuchiwał z za drugich.
Kleryk (bo mu już tu pierwszego dnia niektórzy nadali to przezwisko, mające przy nim zostać na zawsze) im mu bardziéj śmiechami potakiwano, tém raźniéj wykrzykiwał. Nie wiedział Dobek, czy się miał tém radować, czy trwożyć; miarkował, że człek był jeszcze nie wytrzeźwiony z pierwszego szału, a młody, lecz w zahukaném dziecku nieśmiałości się zbytniéj raczéj było można spodziewać, niż takiego nagłego rozzuchwalenia.
— O! ho! — wołał ryhocząc wyzwolony, gdy mu miecz przypasywano — oho teraz mi już nikt