Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 036.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podejrzewając opata, kręcąc głowami, bo mimo obietnicy zaczęli powątpiewać, czy ten, po którego przybyli, wydany im zostanie. Otwarły się nareszcie drzwi i opat wszedł, wiodąc za rękę królewicza Zbigniewa, w téj saméj sukni poszarpanéj i poplamionéj, w któréj siedział przed chwilą w ogrodzie. Odmienić mu ją chciano, ale się oparł temu.
Nikt z przybyłych, nawet Dobek z Morawicy, po matce mieniący się powinowatym Zbigniewa, nie znał go z twarzy. Wszyscy sobie wystawiali królewskiego syna, owo dziecię pańskie, po które przybyli — piękném, rysów twarzy szlachetnych, postawy rycerskiéj. Jakież było zdziwienie ich, gdy ujrzeli przed sobą niezgrabnego kleryka w sukni ciasnéj, rozrosłego wprawdzie i silnego, lecz do parobka stajennego podobniejszego niż do książęcia, z twarzą długą, bladą, odstraszającą, na któréj się zwierzęca niemal radość jakaś rozszalała, malowała.
Jakiś czas stali osłupieni, nie mogąc przyjść do siebie, takim zawodem wydał się im ten wyrostek, którego widzieli przed sobą. Zmierzyli się oczyma, ledwie nie posądzając opata, że ich oszukać pragnął, podstawując im innego kleryka w miejsce królewskiego syna. W tém nie czekając na ich powitanie, Zbigniew gwałtownym ruchem naprzód wystąpił, stanął i począł śmiejąc się głosem drżącym.