Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 035.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gich i pociemniałych. U stropu widać było belki olbrzymie, na których topor ciesielski probował rysować jakieś ozdoby. Przez otwarte okna na przestrzał widać było zielony sad z jednéj, podwórze puste z drugiéj strony.
Niektórzy z przybyłych znużeni już na ławach spoczywali, inni chodzili, oknami ciekawie wyglądając na sad bujno i pięknie rozrastający się, jakiemiś nieznanemi krzewy. Wiadomo, iż benedyktyni pierwsi z sobą z innych krajów przynosili nietylko winną latorośl, ale wiele innych nasion i roślin pożytecznych.
Trzech czy czterech panów w pośrodku izby kołem stanąwszy, mówiło z sobą po cichu, jakby się naradzając.
Za każdym od strony drzwi szelestem zwracali ku nim głowy, ale już po kilkakroć zawiodło ich oczekiwanie. Zwłoka zdawała się ich niepokoić. Ten, który pierwszy zjawił się u furty klasztornéj stał na przedzie, gotując się widocznie wyręczyć towarzyszów w rozmowie i przyjęciu tych, których oczekiwano, bo na drzwi ciągle miał zwrócone oczy.
Był to Dobek z Morawicy, daleki jakiś powinowaty matki królewicza, przy nim stali Sreniawa, Kaniowa i Mutyna Czech dodany im w Pradze. Siedzący na ławach wszyscy byli Szlązacy lub Krakowianie.
Gdy tak czekają, po trosze się zżymając już,