Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 025.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zbroi. Królewicz uczepił się ławy, aby spojrzeć na drogę, ale dach spuszczający się na ogrodzenie nie przepuścił wzroku. Ciche jakieś szepty od téj gromady jeźdźców, dostawały się tylko do sadu klasztornego. W dźwiękach ich zdało się królewiczowi rozpoznawać mowę znaną, tę pierwszą, którą z ust matki słyszał w dzieciństwie. Po czole jego przepływały światła i cienie.
Teraz już i on chciał co rychléj do klasztoru powracać, bo rzeczą było pewną, że ktokolwiek byli ci podróżni, pod noc znajdujący się na gościńcu wśród lasu, musieli u mnichów szukać spoczynku i do gościnnéj furty zapukać. Królewski syn rad był zobaczyć tych obcych ludzi rycerskich, coś od nich posłyszeć, zwłaszcza że z pochwyconych kilku wyrazów, domyślał się Czechów lub Polaków.
— Chodźmy! odezwał się — żywym krokiem wyprzedzając towarzysza — chodźmy, żywo!!
Brat Łukasz z trudnością mógł za nim podążyć, tak szybko przez wązkie między krzewami i zielem zostawione ścieżki, przesuwał się królewicz, ciągle towarzysza swojego i stróża wyprzedzając. Właśnie bramą drewnianą przez całą klasztoru szerokość z sadu na dziedziniec wiodącą, dostawali się w pierwsze podwórze, gdy do zewnętrznych wrót stukać zaczęto.
W gorączce niecierpliwéj, chciał już sam królewicz biedz otwierać przybyłym, gdy brat Łu-