Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 024.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Coś mnie przybijało do łoża, głowa była jakby obręczą przykuta do poduszki, nogi jakby żelazném obciążone brzemieniem.
Wysilałem się aby wstać, jęcząc, miotając się, a nie mogąc ruszyć z łoża. Matka wołała ciągle: Wstań, idź, mścij!
Dopiero nad ranem okrutną tą męczarnią znękany zerwałem się z krzykiem, dzwon na jutrznię wołał do chóru. Obejrzałem się, matki nie było, ale głos jéj, głos ten mam jeszcze w uszach, w pamięci...
— Sen mara, Pan Bóg wiara! szepnął braciszek. Było się przeżegnać i pomodlić, ustąpiłyby siły nieczyste.
Słów tych domawiał, gdy nagle królewicz się zerwał.
— Tst! krzyknął głosem stłumionym — tst! Słyszysz?
Milczeli oba.
Na drodze wiodącéj do klasztoru, która przechodziła po za parkanem ogrodowym, coraz wyraźniéj zbliżający się słychać było tentent koni. Ucho królewicza rozróżniało już brzęk rycerskich zbroi i mieczów, głosy jakieś obce. Lice mu się mieniło.
Gościńcem jechali niewidzialni, bo parkanem zakryci jeźdźcy jacyś, których kilkunastu lub kilkudziesięciu być musiało. Długo tak słychać było wolne stąpanie koni, pobrzękiwanie oręża