Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 198.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mur gładki, i oszarpnięte dłonie opadły. Obejrzał się dokoła, nie było ratunku, kryjówki, ujścia.
Drżenie zmieniło się w dygotanie całego ciała, głowa się trzęsła, nogi chwiały; palce to ściskały gwałtownie, to bezsilne rozchodziły, pot zimny spływał po skroniach.
Za drzwiami ciągle jeszcze mruczenie trwało, spór stłumionych kilku głosów. Światło przez szparę wpadające przesuwało się i chodziło po izbie, podnosiło do góry i spadało. Po kilkakroć słychać było rękę, która chwyciła zasuwę drzwi i zsunęła się z niéj zwolna. Spierano się jeszcze to głośniéj to ciszéj.
Oczekiwanie jak wiek trwało długo... Już Zbigniew uspokajać się nieco zaczynał, gdy nagle, gwałtownie zasuwy drzwi opadły z trzaskiem, i stróż ów z nizkiém czołem, z twarzą bydlęcą wpadł wiodąc za sobą dwu pachołków i wylękłego chłopaka, który pochodnię trzymał w ręku.
Oprawca ani słowa nie odezwał się do księcia, skinąwszy na pomocników postąpił ku niemu.
Na Zbigniewa, stojącego u łoża, pachołkowie z obu stron rzucili się chwytając za barki, lecz nim za ręce go ujęli, dobył nóż i rozpaczliwie nim miotając, zadał naprzód lekkich razów kilka stojącemu bliżéj oprawcy. Zmierzył potém ku piersi tego, który z żelazem ostrem także zabierał się silną dłonią za kark go pochwycić.