Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 196.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powiadał. Magnus począł zwolna, jakby wyrok głosił.
— Nie wolą królewską, ale sądem wszystkich ziemian, wojewodów, starszyzny, władyków, osądzeni jesteście...
— Ja? przez was? — wykrzyknął nie dając dokończyć Zbigniew. — Alboście to wy mnie równi, byście śmieli mnie sądzić? Papież tylko, cesarz, królowie sądzić mnie i potępiać mają prawo, nie wy czerń, ludzie z gminu wyszli...
Spojrzeli po sobie trzéj sędziowie.
— Będziecie się na to skarżyć przed trybunałem Bożym, przed którym i my staniemy — wtrącił Skarbimierz pogardliwie. — Na sumieniu mieć was nie będziemy. Nie jednéj, ale dziesięciu śmierci winniście! Więcéj przeleliście krwi wiader, niż z was kropel wytoczyć można.
Zbigniew klął i bełkotał, podniósł się nagle widząc Magnusa cofającego ku drzwiom.
— Wojewodo — zmienionym głosem począł — wojewodo! Bóg nas będzie sądził! Niech tu przyjdzie ksiądz, niech przyniosą Ewangelję, krzyż, hostyę, przysięgnę na nich przy was, — nie chcę nic! Życie mi zostawcie! Oblekę znowu habit zakonny! pójdę na wieki do klasztoru!
— Złamaliście wiele takich przysiąg uroczystych — rzekł Skarbimierz.
— Téj dotrzymam! — zawołał Zbigniew.
Była chwila strasznego milczenia.