Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 192.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Daj znać królowi! Wszystkie skarby moje Benedyktynom przekażę, oddam. Suknię waszą oblekę...
— Uczynię co mogę — odezwał się ksiądz z politowaniem, — lecz dla siebie samego, na błaganie moje pomódlcie się, to wam ulgę przyniesie.
Zbigniew głową rzucił. Co innego miał na myśli.
— Bolesławowe molossy, psy na mnie zażarte! — począł znowu zgrzytając zębami. — Krwi się mojéj chcą napić, ciałem napaść! Czekali na to długo! Wilki wściekłe...
Obu rękami pochwycił za głowę na pół wyłysiałą, około któréj włos spadał w nieładzie.
— Módlmy się — jeszcze raz szepnął duchowny.
Rzucił się Zbigniew.
— Mówiłem! — krzyknął — ani się modlić, ani spowiadać nie mogę, nie chcę, nie będę. Nie będą śmieli zadać mi śmierci w stanie grzechu! Dlatego zdrajcy was tu nasłali, z waszą kleszą pokorą i błaganiem, abyście mnie przygotowali im na pożarcie... Macie jak kucharz przyprawić im pastwę! Nic z tego... Nie! nie!
Wołał coraz gwałtowniéj.
Ksiądz Łukasz ze złożonemi rękami przykląkł przed zrozpaczonym.
— Na dawne nasze w Jezusie Chrystusie braterstwo! zaklinam was! — zawołał — módlmy