Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 185.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

napół ciemnéj izby, któréj okno kratą obwarowane wysoko w ścianie było wybite.
Tu na mizerném posłaniu wyszarzaną skórą pokrytém leżał więzień. Usłyszawszy szelest podniósł się nieco i przypatrywać się zaczął zbliżającemu powoli.
Zbigniew to był, lecz lat tych ostatkiem zmieniony straszliwie, do niepoznania prawie. Twarz mu nabrzękłą poorały gniewy, żółć zjadła skórę występując na nią plamami ciemnemi; ciało nieforemnie się rozlało, oczy złe patrzały jak ślepia zwierzęcia co ma się rzucić na pastwę. W rysach zgniecionych namiętnościami, znękanie, męczarnie gniewów bezsilnych wypiętnowały się zwierzęcą niemal bezmyślnością i rozpaczą. Po sukni poznawszy mnicha, Zbigniew począł się w niego wpatrywać coraz baczniéj, drgnął, podniósł się z łoża, przystąpił i krzyknął ręce łamiąc.
— Łukasz!!
Dawny towarzysz z Saskiego klasztoru poznał już był wprzódy nieszczęśliwego księcia, ale stał nieporuszony, spokojny, oczyma wlepionemi weń, badając okropną zmianę w tym, którego znał niegdyś tak jeszcze życia pełnym.
— Jam jest! — rzekł cicho — nie mylicie się, jam jest!
Słowa te wyrzeczone zimno, z wielkim ducha spokojem, zabrzmiały dziwnie w uszach Zbignie-