Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 182.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeden ze starszych — oczy mu kazać wyjąć i niech marnie dogorywa.
— Póki on żyć będzie, o! i bez oczów siać zdrady nie przestanie — przerwał Skarbimierz. — Lepszym od niego wzrok odejmowano, temuby stryczek przystał.
— Krew to pańska! — podszepnął ktoś zcicha.
Zamilkli nieco.
W tém na progu duchowny się ukazał w sukni zakonu benedyktynów.
Mężczyzna był lat średnich, ale żywotem ascetycznym przed czasem postarzały, blady, schudzony, wątły na pozór, choć wzrok jego i ruchy zdradzały tę siłę wewnętrzną ducha, która ciału daje potęgę mogącą się oprzeć największym męczarniom. Wśród tych ludzi wojny i oręża, ciałem dzielnych, rozrosłych, nawykłych do rozkazywania i walki, człowiek ten mały, pokorny, słaby wydał się jakby istotą z innego świata.
Wejrzenie jego miało w sobie coś jasnego, przenikającego, sięgającego do głębi i zmuszającego do poszanowania. Szedł krokiem powolnym trzymając w rękach pod szkaplerzem książeczkę i zdawał się szukać kogoś, gdy przeciwko niemu wystąpił Skarbimierz i pochyliwszy się, w ramię go pocałował. Mnich spojrzał ku niemu ze smutnym półuśmiechem, oczyma zadając mu pytanie.
— Ojcze Łukaszu — odezwał się Jednooki —