Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 161.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pilniejsze miano sprawy, odwracali się wszyscy. Wielkiemi obietnicami i zaklęciami zaledwie wymodlić zdołał, że go zabrać obiecano, jeśliby wojsko precz odchodzić miało. Na oczy cesarzowi pokazywać się nie śmiał, bo widok jego Henryka V do strasznego obudzał gniewu.
Napróżno Groicz i inni panowie latali ze słowy cesarskiemi do obozu czeskiego, zwijano namioty, ściągano wozy, i nazajutrz o świcie Czesi zabierali się odchodzić, pozostawiając cesarza i Niemców wśród téj pustyni samych, na łup ośmielonemu Bolkowi.
Czuwanie tak wielkie opasywało ich dokoła, iż wyjście Czechów jedną godzinę utaić się nie mogło; w ślad zatém Polacy musieli napaść na cesarskich.
Mrocznego poranku ruszyli Czesi z miejsc, które zajmowali, nie tak, jak szli na Polskę ze wrzawą, śmiechami i odgróżkami, ale z żałobą, ze zwiniętemi proporczykami; znużeni, wybladli, smutni i w wielkiéj części pieszo, postradawszy konie.
Jako owoce napadu wieźli na wozach trupy, a na jednym z nich, otoczonym starszyzną, stały mary czarno pokryte, z ciałem Światopługowém. Tu jechał Detryszek i przy nim zakapturzony Zbigniew. Księża śpiewali psalmy, wojsko szło jak za pogrzebem. Dano mu spokój do granicy i nikt uchodzących nie napadał.