Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 095.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

którą mu zalecił był kapłan, gdy nim niepomierny gniew owładał.
Zdrajca strwożony pokląkł, a raczéj upadł na kolana przed nim. Wyciągnął ręce.
— Bracie! jedna krew w żyłach naszych płynie, zlituj się nademną dla pamięci ojca! Życie mi daj! Pójdę ztąd precz, nie chcę nic! Bierz wszystko, zostaw życie!
Mówił to głosem jękliwym, lecz głuszyli go stojący tuż Żelisław i inni, wołając.
— Nie będzie zdradom końca, dopóki on żyw! Zadławić go!
Śmierć! śmierć przecherze!
Im król w większéj stał niepewności i skłonniejszym się zdał do zmiłowania, tém starszyzna głośniéj się burzyła.
— Nie obronim ziem naszych — mówił Skarbimierz — puścicie go, to się do Czech powlecze, spiskować z Swiatopługiem, pójdzie wichrzyć na Węgry, do Cesarza. Nie będzie pokoju nigdy! Zwyciężony, poskromiony, ściąć go dać!
— Oczy mu wziąć — wołali litościwsi.
— Zamknąć go do ciemnicy na zawsze.
— Na gałęź ze zdrajcą!
— Na pień z nim!
Buchały dokoła takie gniewy, taka namiętność, że król nie mógł wyrzec słowa, głuszno go. Czekał, aby się wyburzyła złość i skinął, aby Zbigniewa odprowadzono do namiotu Żelisława.