Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 087.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czyć nie mogło. Czekano tylko, aby Bolesław powstał, gotując się nań nalegać o przykładne ukaranie jawnego winowajcy.
Skarbimierz i kilku innych znikło i nie pytając o rozkazy kazali więźnia prowadzić przed pana. Srogi był widok tego człowieka idącego z wilczym wzrokiem, z twarzą trupią, bladą, z usty zaciętemi, ociągającego się, przerażonego, mściwéj, bezsilnéj złości pełnego.
Miał jeszcze na sobie zbroję, w któréj go pochwycono, bo mu jéj zdejmować nie dano. Po bokach za nim i przed nim szli pachołkowie z oszczepami i ci co go uchodzącego pochwycili.
Pochód przez obóz już dlań był karą. Ścigano go obelgami, urągowiskiem, przekleństwy, śmiechami, podchodzili doń żołnierze pięści mu do twarzy podnosząc, znęcano się nad nim bez litości. Gdyby nie ludzie co go otaczali, padłby pewnie ofiarą zajadłych i rozwścieczonych.
Gdy się ukazał we drzwiach namiotu, Bolko spojrzał nań oczyma gniewnemi.
— Śmierci godzien jesteś! — zawołał — śmierci, przechero! Dawnoś to o łaskę prosił i przysięgał?
Zbigniew coś zabełkotał, czego dosłyszeć nie było można.
Wszyscy zamilkli, czekając ażali co odpowie. Zaczął wreszcie niepewnym głosem.
— Głupi ludzie! mnie, ja, w pogoni chwycono! Goniłem z niemi! Cóż za wina! Goniłem!