Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 022.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamku się stawił. Opadli go wszyscy, pytając, opatrując, dziwując się tak szybkiéj wycieczce.
Przypadł Sobiejucha zdyszany, wylękły, a zobaczywszy niewolnika i podarki, posłyszawszy o nowém i nadzwyczajném zwycięztwie, o zabranéj zdobyczy, ręce załamał....
— Mnie tam nie było! — wołał udając zapalczywość wielką. — Byłbym tych pogan siekał bez litości i łupem się pożywił. Pewnie się nie bronili!
Przyprowadzonych chłopców zabrawszy z sobą Marko pośpieszył do pana. W chwilę potém i Zbigniew, nie czekając przybycia posła, niecierpliwy wyszedł sam przeciw niemu, blady i niespokojny.
Niewierzył opowiadaniu; płaczące dzieci Kołobrzegskie sam rozpytywać począł. Potwierdziły mu one straszliwe zniszczenie przedmieść, spalenie świątyń, zabrane łupy ogromne.
Na twarzy Zbigniewa gniew się malował straszny, musiał czekać na uśmierzenie go, nim przeciwko posłowi wyszedł daléj. Przeczuwając złe grożące, stał się wielce łaskawym.
Gdy Skarbimierz ukazał się w podwórcu, postąpił ku niemu, ręce podnosząc i wołając.
— Bogu niech będą dzięki za zwycięztwo! Orężowi miłego brata mojego szczęści się zawsze. Błogosławieństwo niebios jest nad nim.
Wysłuchawszy tego nieszczerego wynurzenia się, poseł o rozmowę prosił na osobności.