Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 016.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Strzymać ludu nie było siły ni sposobu — mówił — wzdychając Skarbimierz. Ponęta zbyt wielka była, jeńca stręczyło się mnóstwo, dziewczęta i chłopcy krasne i zdrowe, kupi i bogactw mnóstwo. Nieszczęsna chciwość zgubiła nas!
— Miłościwy panie — wtrącił Żelisław, pocieszmy się. Nie szliśmy darmo, cios zadany pomorcom ciężki. Padła wielka ich świątynia, postrach rzucony nie da im już przedmieść odbudować, nie będą się w nich czuć bezpieczni. Zajęci w domu granicę w spokoju zostawią.
Nic nie rzekł Bolko. Nie pocieszonym był, wyprawa o gród się rozbiła, rycerstwo jego nie posłuchało wodzów głosu. Myślał w duchu że powrócić musi raz jeszcze, aby dopiąć co postanowił.
Całą noc nikt nie spoczął, do czynienia było wiele. Ciągle jeszcze zwlekali się opieszali. Zrzucano zdobycz na kupy, opatrywano, obmyślano jak obciążonym nią powracać. Konie i wozy wprawdzie znalazły się w zdobyczy także, lecz tych nie starczyło, żołnierz musiał brać na barki i konia czego porzucić nie chciał.
Młodszych jeńców do pracy zdolnych pętano i wiązano kupami, starsi padali ofiarą.
Dziki ów lud, znany z wypraw Polanom, na miejskich śmieciach wyrosły innym się wydawał, słabszym zarazem i dorodniejszym, zuchwałym a do boju nie wiele wprawnym. Jeńcy z ziemi