Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 181.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i ślepy, mylisz się. Widzę ja ludzi na wylot, a przez to, że ich znam i najgorszego się nie boję.
— Jeśliś bezpieczny i czujesz się nim, czyń jak ci lepiéj! — rozśmiał się Bolko — Grety się nie obawiasz, Sobiejucha ci na rękę — toć dobrze! przestrzedz nie wadziło. Ja moich chłopców wolę!
— Jam sobie jeszcze drużyny zebrać nie miał czasu — począł Zbigniew. — Sobiejuchę jak psa na postronku trzymać będę, a Gretę... porzucę, gdy mi się uprzykrzy, teraz mi ona miła, bo dziewka wesoła i obrotna, potém!!
Zbigniew pogardliwie ręką rzucił i rozśmiał się.
Bolko mu długo w oczy patrzał.
— Prawda to — rzekł, — żeśmy się inaczéj chowali: ja na koniu i w lesie, ty w klasztorze, a no, inną mamy naturę. Ty lubisz zabawiać się choćby z dziewką i błaznem jak Marek — ja nie. Ja w to wierzę i to kocham, co się nie przejada i nie przykrzy. Bodaj to wojna! bój! rycerstwo! łowy, konie — to życie! Gdy wrogi zagrają, serce mi rośnie, śpiąc roję, że lecę na Pomorców z podniesionym oszczepem... Dzień w domu długi mi jak wiek! — a! bracie, chciałbym być do wielkiego Bolka podobny i granice ziem zatknąć daleko, aby je cesarze i królowie szanowali i drżeli przedemną!
Mówił Bolko z zapałem wielkim, Zbigniew pobladł, — słuchał téj mimowolnéj spowiedzi młodzieńczéj i uląkł się jéj.