Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 177.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zbigniew się nie zapierał, śmiał się tryumfująco.
— Gładkie liczko cię uwiodło, mówił młodszy, lecz gdybyś mnie chciał posłuchać, tak rychło jakeś ją wziął, radziłbym porzucić!
— Dlaczego? spytał Zbigniew.
— Dziewczyna płocha i przewrotna — mówił Bolko. — Słyszałem od ludzi, że już miłośników miała wielu, a nikt cały od niéj nie wyszedł. Zła jest jak żmija, choć jak niewinne dziecko wygląda. Najpierwsza rzecz, którą się będzie starała uczynić, że nas z sobą zwaśnić zechce, bo mnie nie cierpi i pomścićby się rada.
— Za co? wtrącił Zbigniew.
Bolko się nie chciał tłumaczyć.
— A! babskie sprawy — odparł, — nierycerska rzecz tém się zaprzątać.
— Nie boję się też ja lada dziewki — rzekł Zbigniew, — bo nad sobą kądzieli panować nie dam. Musi ona słuchać mnie. Mam rozum swój i radzić sobie nie dam długowłosemu stworzeniu!
A wam to niewiasty nie do smaku? zapytał.
— Nie chcę ich znać! — odparł Bolko. — Z niemi człek mięknie, a nam rycerzami być potrzeba.
Uśmiechnął się starszy.
— Ja trochę inną mam naturę — rzekł, — bawią mnie te łątki! Może dlatego, żem ich przez długi czas zamknięty w klasztorze nie widywał, każda mi miłą i wonną jak kwiatuszek.