Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 084.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a ludzie się po troszę śmieli, wszedł do izby nadęty, z przybraną powagą wielką.
— No! bywaj! bywaj! A toć czas ruszać! Wilki te niepoczciwe, jak skoro się o nas dowiedzą, pierzchną w gąszcze i nie złapiemy ich. Im dłużéj tu stoimy, tém gorzej dla nas. Na koń! na koń!
Gdy Bolko tak wywoływał, a ludzie głos jego posłyszawszy, ruszać się poczynali, Zbigniew stał przed nim nadąsany.
— Ja spocząć muszę — rzekł — a no, potém, zobaczemy.
— Jakto, zobaczemy? — odparł Bolko. — A cóż tu masz patrzeć, gdy wszystko opatrzone?
Zbigniew spójrzał bystro z pod brwi zmarszczonych.
— Juściż ja opatrzeć muszę, bo przy mnie dowództwo — rzekł.
— Dowództwo! przy tobie? — wykrzyknął Bolko ze śmiechem. Nauczże się wprzódy na koniu siedzieć, oszczepem władnąć. Tyś jeszcze nie wojak, pierwsze pole twoje, a już ci się dowództwa zachciewa? Chyba, żeby nas w puch rozbito! Nie znasz ani pomorców ani ich kraju.
— Ja starszy pod niczyje rozkazy iść nie myślę — zawołał dumnie Zbigniew.
— No to siedź w Santoku i zostań! — rzekł