Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 076.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a tu — życie ważyłem. Gdyby nie cud a łaska patrona mojego, jużby mnie dawno krucy zadziubali.
Czyby się czuł do wdzięczności Zbigniew, rzecz wątpliwa, ale gnuśnemu nieco i przebiegłemu panu, który się rad wyręczał drugiemi, dogadzał Marko i służyć mu umiał.
Nikt lepiéj nad niego nie dostał wszelkiego języka, nie podsłuchał zręczniéj, nie wcisnął się śmieléj w kąt każdy i z bogatszym łupem nie przychodził wieczorem, umiejąc go kłamstwy przyprawić. Nikt téż lepiéj i bezwstydniéj pochlebiać nie potrafił.
W pierwszych dniach zaraz, gdy się poczęły rycerskie zapasy, gonitwy, bójki w których Bolko celował, a na które Zbigniew tylko zdala patrzeć musiał, bo do nich zręczności nie miał żadnéj, zrodziła się sroga zazdrość w exkleryku.
Brał przed nim wszędzie Bolko prym, ubiegał go, a choć o lat kilka młodszy, szedł przodem, u ludzi mir jednał; chwalono go, wynoszono, kochano.
Zbigniew się nastawiał, szydzić próbował, iść z nim o lepszą nie zdołał. Dumny był, obraźliwy, mowę często złośliwą miał i nieopatrzną, ludzie od niego stronili. Na koniu, z łukiem, z oszczepem, z mieczem próżno próbował coś poczynać, na wstyd i śmiech tylko się narażał.
Siły miał dosyć, użyć jéj nie umiał, ani ochotę