Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 026.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdy raz z kościoła wychodził, spotkał królewicz niespodzianie sędziwego starca na drodze.
Zatrzymał się O. Marcin i zbliżył ku więźniowi, nad którym tak wielką miał litość. Zbigniew przyszedł rękę jego ucałować, prosząc o błogosławieństwo przybrał postawę tak uniżoną i zbolałą, że arcybiskup bardziéj jeszcze uczuł się przejęty losem jego.
— Nie trać nadziei dziecko moje — odezwał się doń pocichu zakreślając krzyż nad głową jego — Bóg próbuje człowieka, przez cierpienie go prowadząc do doskonałości, a gdy widzi serce czyste, odejmuje brzemię i łaskę swą spuszcza na niego. Nie trać nadziei dziecko moje!
Powtórzywszy te słowa, oddalił się starzec świątobliwy. Zbigniew uradowany powrócił do izb swoich, ledwie w sobie mogąc radość utrzymać. Ulubieńca Zahonia poklepał po ramieniu i szepnął mu.
— Terazem pewien, że wyjdę z tego zwycięzko! Arcybiskup nie darmo nadzieję mieć każe. Ma on ucho królewskie. Choćby Sieciech stokroć do surowości namawiał, przemoże arcybiskup skłaniając do przebaczenia.
Ha! — krzyknął unosząc się — naówczas dopiero zagramy z Sieciechem, zagramy z Bolkiem o lepszą. Ten co siedział w więzieniu, drugich też do niego sadzać potrafi, — niech wiedzą jak to słodko żyć spętanemu.