Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 025.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niu i o sobie takie, iż naprawdę cudu trzeba było, aby się one stać mogły. A pamięć mu się jakoś tak zmięszała, od owego rozpłatania czerepa, że za każdą razą coraz inaczéj przygody swe opisywał.
Z mowy i całego obejścia się Sobiejuchy znać było, że równie się musiał obawiać popaść u starosty w podejrzenie, jak u Zbigniewa w niełaskę.
Zabawiwszy tu krótko począł się wymykać, obawiał się bowiem, że mu niedowierzano, i niezmiernie ostrożnym być musiał.
Nie było go potém widać długo, a gdy Zahoń spotkawszy się z nim w podwórzu zapraszał aby przyszedł, wymawiał się tém i owém, przysięgając, iż nań oko mają, że mu nie wierzą, i że dla wielu nieprzyjaciół i zazdrosnych musi się na każdy krok swój oglądać.
Niewdzięczność ta Marka nie wiele obchodziła królewicza, nagradzała się ona sowicie coraz większą łaską arcybiskupa Marcina, który nad dzieckiem królewskiem łzy ronił, widząc je ciągle tak pobożnie modlącem się pokorném i cichém.
Powoli za jego wstawieniem się do starosty, los Zbigniewa polepszał się ciągle. Nie broniono mu chodzić do kościoła, a niekiedy przy dozorze po podwórcach ku wałom się przechadzać.
Arcybiskup posłał mu krzyżyk przez siebie poświęcony i o święte relikwje otarty; nareszcie