Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 024.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakżeś ty się ocalił? — zapytał go królewicz.
— Wyraźną łaską i cudem Bożym, a patrona mojego Ewangelisty opieką, — zawołał Sobiejucha ręce składając i wywracając oczy. Do tylnéj straży docierałem, aby zobaczyć co się tam dzieje, gdy pierwszy zostałem napadnięty przez cały ufiec... Dwudziestu położyłem trupem broniąc się, tymczasem z tyłu ciął mnie w łeb ogromny gbur, aż mi czerep na dwoje rozpłatał, padłem jak nieżywy na pobojowisku. Szczęściem krzyknąłem lecąc na ziemię. — Ratuj Marku święty, i dwie połowy czerepa rękami ścisnąłem, a w téj chwili natychmiast się zrosły... cudem! a tu jak poczęli mnie końmi tratować, trupy na mnie walić, myślałem, że ostatnia przyszła godzina. Zostało mi tylko tyle luzu, żem miał czém oddychać. Leżałem tak przyczaiwszy się do nocy; dopierom pociemku się wydobył, konia pochwyciłem rannego w miasteczku, z którego trzewa wyszły. Włożyłem mu je nazad, zawiązałem chustą i na nim bez tchu leciałem dwie doby, nie jedząc i nie pijąc.
Dopadłem w lesie chaty litościwych ludzi i baby, która się na zielu znała, jak zaczęła mnie smarować, we dwa dni postawiła na nogi.
Sobiejucha tchnął mocno i kaszlnął.
— Co było robić! — dodał — przystałem do królewskiego wojska — człowiek musi żyć — ale to hołota!!
Opowiadał przytém Marko różne rzeczy o ko-