Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 012.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niegdzie sterczały na nich niedogorzałe belki i ściany.
Od jeziora wiatr przynosił woń jakąś straszną, która upajała i truła. Wody stały gęste i mętne, gdzieniegdzie brudną pleśnią okryte. Nad niemi ptacy podlatywali krzycząc żałośnie. Nigdzie człowieka, bydlęcia, znaku życia — śmierć dokoła i zniszczenie.
Na zrytém końskiemi kopytami pobojowisku, trawa porosnąć nie miała czasu, czerniało nierówne, poszarpane, świecąc gdzieniegdzie kośćmi już przez kruki i dzikiego zwierza odartemi.
Zbigniew, choć nie wiele czucia miał, wzdrygnął się patrząc. Jakby naumyślnie straż go powiodła kawał drogi wzdłuż tego pobojowiska, mogiłami zasianego, na którém czaszki pod kopyty końskiemi chrupały zgniecione, ponad zagniłemi wody jeziory, pluszczącemi skargą umarłych. Wiatr jakiś nagle zerwał się od Gopła i świstał, jęczał, szumiał głosami dzikiemi. Zahoń spuścił głowę, spojrzeć nie śmiał, uszy sobie zatulił kołnierzem, drżał cały, zdało mu się, że duchy zabitych widzi przed sobą, rad był popędzić konia, ale straże wolno jechały, pospieszać nie dając.
Do Zbigniewa nikt nie mówił słowa, jechał sam z Zahoniem, jak opuszczony, wzgardzony winowajca, którego na stracenie prowadzono. Sotnik Mrówiec, człek prosty, raz czy dwa z ukosa