Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 216.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie rozlegały się jednak śpiewy głośne, cicho postępowały szeregi przez lasy i pustynie, chcąc ubiedz nieprzyjaciela. Szły wielkiemi bory i ostępami, mijając sioła i grody, bez dróg, manowcami, które przewodnicy wskazywali. Im bardziéj zbliżali się ku granicy, tém kraj pustynniejszym się wydawał.
Nikt się tu mieszkać nie ważył, bo niktby się nie utrzymał cało dla nieustannych pogan napadów. Stały puszcze ciche, dzikie, zapomniane, jak je Bóg stworzył, ledwie tknięte ludzką nogą. Czasem przed wojskiem wyrywał się zwierz spłoszony, przerażony tętnem koni, brzękiem oręży, biegł i z oczów znikał. Naówczas kilku ochotników puszczało się za nim z oszczepami, leciały strzały świszcząc i stłumione odzywały okrzyki. Po chwili wszystko wracało do porządku i wojsko się sunęło daléj.
Na polanie gdzieś w lesie, pod wysokim drzew starych dachem, stawano czasem koniom dać spoczynek. Starszyzna kładła się na trawie, tarczki malowane jezdnych i oszczepy ich w stożki poustawiane świeciły na słońcu, jakby z nich oczy jakieś pobłyskiwały.
Dla królewicza namiotów nie rozbijano, ani mu było potrzeba innéj wygody a strawy nad tę, którą wszyscy mieli. Kawałek mięsa opieczonego przy ognisku, woda ze strumienia, starczyła. Im daléj szli, tém w ściślejszych wojsko postępowało