Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 170.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sterza poparli wnet Paulin, a nawet Dyonizy. Zbigniew, który łacinę zrozumiał, żachnął się straszliwie za głowę porywając.
— Sprawiedliwém to jest, dodał Bolko, nie żebym ja przez chciwość skarbów więcéj pragnął, ale przeto, że Zbigniew wojny nie zna, nie lubi i nie chodzi na nią. Mnie ludzi zaciągać, mnie kraj obraniać, mnie nieustannie na czatach stać potrzeba.
Potwierdzali biskupi, szmerem potakiwali ziemianie. Zbigniew blady oglądał się wkoło, nikogo za sobą nie mając oprócz arcybiskupa, który choć był za działem połowicznym, sam przeciw wszystkim stawać nie chciał.
— Dzielcie wedle prawa Bożego i sprawiedliwości — dodał Bolko — co wyrzeczecie, ja jako posłuszny syn kościoła, przyjmuję za dobre.
Zbigniew zamilkł, dziki uśmiech twarz mu krzywił.
— Słabym ja dziś tu się widzę, rzekł cicho — a no by drażnić i małego nie przystało, bo pokrzywdzony znaleść może sojuszników i pomoc.
— Pomnijcie słowa ojca — odezwał się Bolko — które zapisane są, że kto z nieprzyjacioły i wrogami wiązać się będzie, temu dział jego i ziemie odjęte być mają.
I, jak miał zwyczaj, po mieczu ręką uderzywszy, stał milczący, a na pozór obojętny.
Skinieniem powołał ku sobie Zbigniewa arcy-