Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 164.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na całą noc, mieniając się, duchowieństwo pozostało przy ciele, nucąc psalmy i odmawiając modlitwy.
Sędziwy arcybiskup Marcin, obawiając się aby Zbigniew i Bolko znowu zwady nie rozpoczęli, pod klątwą zakazał im, aby się nie ważyli rozmowy nawet wszczynać z sobą.
Zbigniew jednak, jak tylko w kościele nabożeństwo się skończyło, pospieszył na zamek ku swoim. Stał tu na czatach, oczekując nań Marko, który zawsze był prawą ręką gnuśnego pana.
— Straże u skarbca? postawiliście? — zapytał pospiesznie książe.
— Podwójne stoją — rzekł Sobiejucha — pana Bolkowa u drzwi samych, a nasze trochę opodal razem ich i wnijścia pilnują.
Zagniewał się pięści podnosząc Zbigniew dlaczego nie dobiegli pierwsi!
— Byłaby się krew polała — odparł Marko, a nas by o to obwiniono. Gdyby choć kropla krwi wytoczyła się czasu pogrzebu, dusza nieboszczyka nie miałaby spokoju i mściłaby się na was.
To mówiąc, głową potrząsał Marko.
— Ta drużyna Bolkowa — dodał — to paskudny lud jest, bo milczkiem kąsa. Nasi zwykli krzyczeć, a z témi wrzawą nic zrobić nie można bez żadnego względu i pamięci od razu po łbach walą.
Z niemi, trudno.