Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 156.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Młodszy z konia zsiadłszy, wprost do izby żałobnéj podążył, ukląkł u stóp katafalku i na mieczu oparty, modląc się, płakać począł.
Zbigniew, zamiast wnijść z nim razem, w podwórcu został, ani mu ojca żal, ani ludzi wstyd było. Nakazywał wszędzie stawić straże i rozporządzał się z nimi, jakby już gród obejmował we władanie.
Do izby, w któréj księża nucili po cichu, przez okna pootwierane wpadał głos jego chrypliwy, nakazujący, gniewny prawie. Głuszył chwilami modlitwy. Zbigniew zapowiadał bratu i wszystkim zawcześnie, że się tu czuje i chce być panem.
Po skończonéj modlitwie i ucałowaniu stóp zmarłego ojca, zwolna wyszedł Bolko w podwórze i załzawioném okiem potoczył dokoła.
Zbigniew stał, jakby na niego oczekiwał. W twarzy jego malowała się niecierpliwość człowieka, który się trwoży i radby co rychléj przebyć grożące mu niebezpieczeństwo.
Patrząc na Bolesława, umyślnie w głos powtórzył wydane rozkazy:
— Straż mi postawić u skarbca, objąć zamek. Aby mi się tu nikt nic tknąć nie ważył i nie śmiał.
Bolko zarumieniony, ręką wskazał na otwarte drzwi izby, w któréj zwłoki ojca złożone były.
— Nie pora nam myśleć o ojcowskich skar-