Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 142.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uspokojony cokolwiek wyszedł wreszcie królewicz od arcybiskupa, gdy tuż w progu spotkał oczekującego nań Marka.
— Wasza miłość naradzasz się z księżmi, a tu co innego jest do roboty — rzekł, nalegając. — Chodźmy do ludzi. Mazurów tu dużo, trzeba ich sobie jednać, bo i tych Bolko i jego młokosy pobałamucą. Przecie to kiedyś oni do dzielnicy waszéj należeć będą.
Królewicz nie odpowiedział nic, szedł pogrążony w sobie i ciągle jeszcze gniewny. Nim doszli do dworca stanął, kopiąc nogą ziemię.
— Sieciech słuszność miał — odezwał się — gdy chciał zgładzić tego młokosa. On tu wszystko chce posiąść. Jemu mało Krakowa, Sandomierza, Wrocławia, jutro pożąda Płocka i Mazowsza, a daléj Poznania i Gniezna!
Zgubić go trzeba! zgubić!!
Zawołał to tak głośno, że Marko przestraszony za suknię go pochwycił.
— Miłościwy królewiczu — rzekł żywo. — Słyszałem to, nie wiem już gdzie i kiedy u Niemców czy Czechów, że kto słowami zabija, językiem morduje, ten miecz ma tępy. Język najstraszniejszym ręki nieprzyjacielem. Nie mówcie nic, a czyńcie co chcecie. Zgładzimy go, albo on się sam zgładzi, a no o tém, cicho. Mówił mi stary Strzegoń, że gdy wczoraj w łaźni się mył, strach był