Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 140.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wu pokazywać nie trzeba, jak miecza z pochew dobywać, dopóki się nim nie uderzy! — Zawczasu się wydać szkoda! — Niechaj sobie myślą, że śpiemy...
Zbigniew popatrzał nań, pomyślał trochę i gniew począł hamować.
— Dobrześ rzekł — odparł cicho, — gniew zdrajcą jest. Będę ostrożnym, niech go nie widzą.
Choć pragnął stłumić oburzenie, nie podołał jednak Zbigniew, i ledwie się nieco poskromiwszy, rzucił się z żalem i skargą iść do arcybiskupa Marcina, który jeszcze był w dworcu biskupim przy kościele.
Nie mówiąc o tém nic Markowi, który jak cień wlókł się za nim, pospieszył Zbigniew do starego opiekuna swego.
Właśnie był O. Marcin, zdjąwszy uroczyste szaty, przyszedł nieco w izbie odpocząć, gdy królewicz wpadł doń z twarzą zaognioną i gniewną. Spojrzał nań zdziwiony kapłan.
— Dziecko moje — coć jest? — zapytał.
— Ojcze mój! — nie czujecież wy obrazy méj, upokorzenia mojego! — wybuchnął wchodzący. Jam dziś nogami stratowany i zgnieciony, sponiewierany jestem, zepchnięto mnie precz, w błoto, zszarzano! — Młodszy brat górą, nawet w kościele, pod bokiem waszym prorokują mu bohaterstwo i panowanie! — Czémże ja? Sługą i podnóżkiem?.