Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 110.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Idźmy i w chłód, jak wola — zgodził się przybysz.
Tak we dwu pociągnęli niedaleko, w otwarte wrota odryny, gdzie świeżego siana właśnie nabito aż pod dach, że ledwie z przodu miejsca trochę było, aby się na niém położyć.
Patrzyli na siebie dawni znajomi napatrzyć się nie mogąc.
Tyś utył ale postarzał — rzekł podróżny.
— A tyś schudł i podupadł trochę — odpowiedział Strzegoń.
— Co za dziw włócząc się między obcemi! — westchnął pierwszy.
— Wróciliście do nas? — pytał dowódzca.
Podróżny głową potrząsnął, nachylił się do ucha Strzegoniowi i począł.
— Myśmy się z Sieciechem niedaleko od granicy odbili — a uwierzycie, że choć siedzim blisko, nie wiemy prawie co się u was dzieje, jakby mur nas przedzielał. Sieciech zawsze powracać ma nadzieję. — Powiem wam prawdę, posłał mnie abym mu przyniósł języka.
Strzegoń strząsnął się cały, spojrzał z ukosa, głową poruszył.
— A cóżeście za języka dostali? — rzekł sucho.
— Jeszcze żadnego, bom i pytać się lękał, — mówił podróżny. — Myślałem, że tu znajdę niepokój, zwady i biedę, a no dotąd nie widzę.
— Bo ich nie ma — rzekł Strzegoń.