Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 038.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kojnemi oczyma go ścigała, udawała łagodną, zmuszała się do uśmiechu.
— Jedzcie no, jedzcie! — poczęła, — człowiek póki głodny, nie ma do niczego siły, potém pomyślicie! Czas na to jest. Jedzcie i pijcie, na zdrowie wam. Dobrze wam u siebie w domu, spokojnie, jest dla wszystkich dostatek — a tu wywołują i ciągną na biedę! — Cudzéj sprawy bronić!
Rada była wywołać słowo, Zbigniew uparcie milczał — rzucił potém nóż, który już był wziął w rękę, z siedzenia się zerwał i poszedł ku oknu.
Właśnie podworcem szedł jeden z sotników, tak spokojnym krokiem powolnym jakby się nic nie stało na świecie. Zobaczywszy go książe krzyknął:
— Psubraty! — Co jedziesz na żółwiu! — a za ci niewiadomo rozkazanie! — Wszyscy ludzie do koni, kto żyw! — Ruszaj, biegnij, wołaj! W rogi niech trąbią, aby konie z paszy wracały. Idź.
Sotnik stał zdumiony.
— Na koń siadaj, leć na podzamcze, do obozu, po szopach! — ludzie na koń!.. — A nu!
Powtórzony rozkaz usłyszawszy, sotnik się zerwał i kopnął co prędzéj ku szopom. W tém we drzwi wszedł Marko czerwony z gniewu.
— Miłościwy królewiczu! — zawołał, do nóg waszych się kładnę! — nie czyńcie tego! — nie godzi się wam iść! Sami przeciwko sobie idziecie? — To nie może być!