Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 277.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uśmiechnął się i usiadł, przymilając tak do Grzybosi, że nieszczęśliwej starej pannie, która zawsze zamążpójście miała na myśli, przebiegło podejrzenie przez głowę, iż... kto wie... przyjechał może w konkury do niej dla krescytywy. Przyjęła go więc z uśmiechem i tak mile, jak tylko mogła, a posadziwszy w krześle, sama pobiegła po fryzurę i na wszelki wypadek przyodziała się staranniej.
— Bardzo mi miło widzieć pana kasztelana — rzekła, wracając — chwała Bogu, wcale pięknie wyglądasz i... strata, którą poniosłeś...
— Ha, cóż, z wolą bożą się zgodziłem — westchnął — już to się zapomniało i załatało — dodał z przyciskiem.
Grzybosia spojrzała nań tylko.
— A no, tak, tak — rzekł Rzesiński — musiał człowiek o sobie pomyśleć; nie było co zwlekać, ożeniłem się.
Stara panna aż krzyknęła.
— Oszalałeś! — zawołała gniewnie.
Kasztelan się uśmiechnął dowcipnie.
— No nie, powiadam asińdźce; żonę sobie, wprawdzie ubogą, dobrałem taką, że, fraszka ta moja pierwsza, choć była bardzo piękna. Ośmnaście lat, twarzyczka jak różyczka, wzrost śliczny, krew z mlekiem, oczy czarne, włosy po za kolana, Wenus, mocia dobrodziejko!