Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 267.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

także, jedna matka została przy Natałce, a u drzwi Maksym.
Wśród strasznego milczenia płynęły godziny, słychać było tylko oddech spiącej ciężki i łkanie przez sen.
Maksym się zsunął na podłogę i skurczony, sparty o ścianę, legł jak pies u progu.
Z północy westchnienie i krzyk wyrwały się razem z piersi Natałki. Zerwała się z posłania i siadła; matka była przy niej. Oczyma rzuciła w mrok, milcząc, ze zwieszoną głową zdając się sobie przypominać, co przebyła. Ręką potarła po czole; zdawała się spokojna.
Hody! — zawołała z cicha po rusku — hody! pora na chutor, do domu, nad Dniepr! Tu powietrze niezdrowe, uciekajmy! Jak umierać, to na swojej ziemi, na piersi ona nie zacięży. Matko, idźmy, jedźmy, płyńmy, lećmy, a uciekajmy ztąd. Sen się prześnił.
Maksym ruszył się u progu i wstał. Natałka się zlękła nieco.
— Kto tam? duch?
— Nie duch, Maksym, niewolnik wasz.
— Maksymie! matko! uciekajmy! do domu, na chutor nasz, na Ukrainę, nad Dniepr!
I wstała na nogi, powtarzając jak obłąkana: do domu!