Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 214.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liwszy wąsa, serce mi się ścisnęło tak, że mi się łzy grochem z oczów puściły. Po weselu siedliśmy do stołu, żona, matka, ja, proboszcz, cioteczny mój i Czuchczyński. Wieczerza była z piramidą, bom kucharza z Wiszniowca sprowadził, wino dałem najlepsze, słowem, siedliśmy z taką ochotą, jakbym żadnego nieszczęścia nie przeczuwał. Czuchczyński jak począł zdrowia wnosić, nie było końca... piłem z nim. Kobiety siedziały obie jak mruki, tylko po sobie spozierając; nie wesoło wyglądały ale taki jest obyczaj, że panna młoda powinna płakać przy weselu, niby się jej krzywda dzieje. Myśmy za to ochoczo pili i śmieli się. Już po ciastach i po galarecie, bo była i galareta, wszystko jak się należy — aż pani młoda podnosi się od stołu, a matka mi szepcze na ucho, że czegoś jej mdło, że muszą pójść, żebyśmy sobie pili, póki chcemy, a one może powrócą. Pierwszego dnia się sprzeciwiać nie wypadało, niech i tak będzie. Czekamy i pijemy. Czuchczyński ze mnie żartuje jak z dziurawego buta, brat też... daję z siebie śmiać się, oglądam się, czy nie powracają... nie ma... pijemy. Gdzie tedy późno w noc poczną mię moi z kielichami prowadzić do pani młodej. Spiewając idziemy; przychodzimy do drzwi — zaparte. Stuk, puk... nadaremnie, choć taranami wal, nie odzywa się nikt. We dworze ludzie się jakoś popili; Czuchczyński woła drzwi wywalić, może się jakie nie-