Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 197.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A widzisz, zgadłem — ciągnął dalej. Byłem pewny; pędzel i koloryt jego. Któż to ją posadził tak oryginalnie? To chyba nie on, bo by ją wyprostował pewnie i uczynił sztywną.
— To ona sama tak siadła i nie chciała się dać malować inaczej.
— Co za instynkt niewieści! — mówił dalej, wpatrując się okiem znawcy Poniatowski. Nie jest to skończone, tony się nie godzą dosyć i nie zlewają, trzebaby się temu z wielkiej przypatrywać odległości. Plersch nie ma tej słodyczy tonów, tej złocistości ich, tej miękkości vaporeuse, co Bacciarelli i Lampi, ale zawsze talent niepospolity.
— Na ten raz zawdzięcza więcej wzorowi obraz niż talentowi... natchnęła go ta wdzięczna twarzyczka.
— Tak — przerwał król cicho — tu ona podobna jest, a powiedziałbym jednak, że ją fałszywie zrozumiał. Każde z natury malowanie, to tłómaczenie jakby z obcego języka; tłómacz wlewa coś zawsze swojego.
A que c’est vrai! — podchwyciła Mniszchowa.
— Moja droga — rzekł król, całując ją w rękę, jeśli — cię prosić mogę, zakryj ten obraz i nie pokazuj go nikomu, nikomu! Jestem odrobinę zazdrośny. Cały dwór by tam poleciał jutro.
— Obraz musi Plersch skończyć, gdy wyzdrowieje, a potem... — szepnęła cichuteńko, prawie do ucha — pojedzie do Kozienic i złożę go u stóp mojego pana.