Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 178.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

duszy do niej zrobiło mu się smutno nad wyraz. Pomyślał, jaki tej pieśni wiosennej koniec być musi w jesieni, jeżeli życie jak strumień, brzegi wyrwawszy, popłynie. I krok za krokiem postępując, zwolna przyszedł aż pod okienko, a cień jego padając na nie, rozbudził dziewczę i usta jej zamknął. Poznała malarza, a wiedziała dobrze, że i on był jej zawojowanym sługą. Nie wstając, rzuciła mu „dobry wieczór“.
Plersch się zbliżył ku niej i naprzeciw usiadł na przyzbie. Natałka z jednej, on z drugiej strony, przez otwarte okno rozmawiać mogli z sobą. Sydorowa chodziła po gospodarstwie, dziewczę jej przywoływać nie myślało.
— Późnoście przyszli — odezwała się Natałka — a to już dnia mało i noc nadchodzi.
— Nie mogłem prędzej — rzekł Plersch — i długo wam tutaj nie będę natrętny.
— E, my po księżycowych nocach czasem do kurów siedzimy — mówiła Natałka — ja lubię patrzeć na księżyc i słuchać ciszy nocnej, albo gdy chmurki białe po niebie latają, gonić je oczyma, albo gdy bąki huczą na moczarach, przysłuchiwać się ich hukaniu.
— Szczęśliwe to życie, kiedy się tak może pod swoją strzechą po pracy odpocząć — odezwał się Plersch. Co wam tu brak? mój Boże!