Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 167.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Król stary, to nie król ją bałamuci — mówił Maksym — ale te panicze ze dworu, co chodzą jak lalki i baby postrojone; na to i pięści dosyć, kija nadto. Jakbym w skroń pocałował, ani ziewnie.
Wzburzyło się wszystko w Maksymie, gdy postrzegł, że stara się kręciła i dopomagała córce.
— Niechaj że dziewczyna, bo to młode i żółtego dzióbka nie pozbyła, ale ta wiedzma stara! — mruczał Maksym, odgrażając się.
— Wiedział Sydor, czego uciekał; jemu także świerzbiała dłoń; wiedział, że jak nie wytrzyma, to kropnie którego albo za gardło porwie i zdusi jak muchę; a wiedział i to, że ja tu jestem i że u mnie też krew nie woda. Nie mówił mi nic, ale ja wiem i zgaduję, co myślał... Ubiję... i niech mię na szubienicę prowadzą.
Gdy kobiety do malowania chodzić zaczęły, Maksym do reszty oszalał. Po całych dniach ich nie bywało. Krążył w zaroślach około dworku Zamysłowskich i podpatrywał, co się tam dzieje. Nie zobaczył nic, nie dowiedział się o niczem, ale to długie przesiadywanie do rozpaczy go przyprowadzało. Zaciskał pięści i gryzł wargi do krwi.
Jednego wieczora nie wytrzymał. Bondarowa siedziała na przyzbie, zadumana; poszedł do niej. Choć sierota i obcy w domu, Maksym dom i ich wszystkich kochał nadto, ażeby słowa mierzył i nie