Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 124.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sydor zerwał się, ręce obie wyciągnął groźnie, jakby się chciał rzucić na żonę.
— Dosyć tego, stara, milcz! Czort z wami! Ja wam rady nie dam, ja dziecka nie wyratuję, gdy je matka gubić chce, ale oczy moje na to patrzeć nie będą.
To mówiąc, wstał i nie oglądając się już na Sydorowę, która jak wkuta w ziemię nieruchoma stała, poszedł w pole.
Pogoniła za nim oczyma, nie nawołując. Szedł powoli, zataczając się, rękę czasem podnosząc do czoła, jakby z niego pot ocierał, przystając i przyspieszając kroku. W mroku wieczornym Bondarowa widziała go, jak się tak powlókł w pole i w końcu z oczów jej zniknął. Zwrócona w tę stronę, w którę go odchodzącego widziała, chwilę jeszcze stała tak stara, przeżegnała za nim drogę i powoli powlokła się do chaty zadumana. Wróciwszy do domu, podała wieczerzę, nic nie mówiąc.
— A ojciec? — spytała Natałka.
— Poszedł na Sicz — odparła cicho Bondarowa — nie rychło go obaczymy, ale powróci.
I pogładziła ją pod brodę. Natałka się zamyśliła smutnie.
— Posłaćby za nim — rzekła.
— Nie trzeba, nie powróci on, aż tu nie stanie nikogo obcego. Niechaj lepiej tam sumuje, jak ma