Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 111.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wająca teksty światowe, nosząca kokardy pomarańczowe, wcale już piękną nie była, a córka blada i chorowita, kwaśna i dumna, także nie znęciłaby nawet Plerscha, ale, strzeżonego pan Bóg strzeże! Plersch je widywał z daleka, w kościele; w niedzielę go zapraszano na podwieczorki, nie zawiązały się jednak żadne stosunki.
W górnej sali, jednej z najświetlejszych, zaczęła się praca około tych olbrzymich płócien, które Plersch powyciągał z ciemności. Nim zrobiono ramy, nim płótno się wyciągnęło i zagruntowało z pomocą dwóch chłopców, nim wyschło, nim potem rysunek stanął, upłynęło czasu dużo. Na nudy było go aż nadto.
Najczęściej w całym pałacu, we dnie, oprócz chłopca, który spał gdzieś za parawanem, i malarza, nie było nikogo. Cisza okrutna i przerażająca. Na dole pałac zamykano, ale w drzwiach sal i pokojów sterczały klucze, Plersch więc mógł chodzić sobie po nich i przypatrywać się tej wspaniałości, na nic nikomu nieprzydatnej. Stare zegary, wskazujące wiecznie jedną godzinę, poosłaniane zwierciadła, zapylone stoliki, napisy brylantami na szybach u okien powyrzynane przez wesołych paniczów — wszystko to Plersch znał na pamięć. Czasem siwy, stary sługa, Damian Korytkowski, opowiadał mu tradycye pałacowe; czasem Plersch chodził i dumaniami sale za-