Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 099.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakieś potrąciło chłopisko, ofuknął go. Sydor nań spojrzał z góry, pogardliwie.
— Co to ty jakiś, nie widzisz, że ja idę? gdzie masz oczy? — krzyknął Rzesiński.
Sydor stanął; zapałały mu źrenice złowrogim ogniem i odezwał się czysto po polsku:
— A tyś gdzie swoje podział?
W szambelanie zakipiało.
— Patrzcie go, ryzuna jakiegoś! — począł głosem drżącym — chłopisko to śmie jeszcze...
Sydor począł się śmiać. Śmiech to był niezdrowy, straszny, przejmujący; dźwięczało w nim groźbą i wzgardą. Szczęściem nikogo w pobliżu nie było. Bondar pięścią pogroził.
— Ej, wy! — zawołał — ej, wy! wam to wolno wszystko, a nam tylko z drogi ustępować przed wami. Dlatego, żem ja w koszuli, a ty w atłasie, ma ci być dopuszczonem pchać i łajać — mnie milczeć. A wieszże ty, ktom ja?
— Cham! — zawołał szambelan w gniewie.
Sydorowi twarz zapłynęła krwią i znowu na tego chuderlawego popatrzywszy szlachcica, śmiał się, aż mu ramiona się trzęsły.
Szambelan żałował, że go zaczepił, ale odejść nie mógł. Wstyd mu było pobitym uchodzić.
— Nie widziałeś mnie nigdy na oczy — począł nagle Sydor, zbliżywszy się — i pewnie drugi raz