Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 061.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lubiła, wyżej daleko patrzała. Dobrym jej był tylko na sługę.
Nazajutrz rano po pożarze, Sydor siedział w jednej koszuli na przyzbie i fajkę pykał. Słońce wiosenne zaczynało dogrzewać, w stepie się ruszało wszystko, krywonogi stary i Maksym wyszli byli z radłami na pole, bo siać czas było. Na chutorze został sam stary z żoną, z Natałką i z najmitką; myślał, poglądając na wzgórza, zasępiony, i wzdychał. Przed nim, to się mu w oczy wpatrując, to po polach się rozglądając, wyprostowany, stary, kudłaty i brzydki, do wilka podobny pies, Zabój, coś wietrzył.
Kiedy niekiedy szczeknął i urwał, na pana oczy zwrócił pytające i milczał znowu. W miasteczku w dzwony u Bazylianów bito na jakieś nabożeństwo. Nieopodal wozy turkotały, z sąsiednich wsi na targ zdążając do miasteczka.
Aż w progu chaty stara Sydorowa się ukazała i spojrzała na męża.
— Co tobie stary? czego sumujesz?
— Albo nie ma czego? — mruknął, fajkę rzucając, Bondar. Ta to bieda!
Wskazał w stronę miasta.
— Po co to tu najechało? pokoju od nich nie ma. A włóczą się, a ludzi niepokoją, a wszędzie ich pełno.