Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król Piast tom II.djvu/014

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    — A, Ireneusz... jak Bóg miły! a ty tu zkąd! zawołał.
    — Nie pytaj, a ratuj — odparł chudy — boki mam poobijane, a uszy bodaj poodmrażane... Zlituj się!
    — Wielu was jest? zapytał Czesław.
    — Dwu tylko, dwu! daję słowo...
    — Czekajcież tu na mnie, gdy powracać będę, rzekł głos zniżając zakonnik, zabiorę was z sobą...
    Dokończywszy tych słów, a odpowiedzi nie czekając, puścił się O. Czesław pośrodkiem największego ścisku i ciżby i tak sobie umiał przejście zdobywać potężnemi rozmiarami, że się aż słaniali ludzie. Znikł wkrótce gdzieś w stronie kuchni, a oczekującym nie pozostawało nic tylko rękami bić po plecach dla rozgrzania się i nogami tupać.
    Chwila oczekiwania wydała się dosyć długą, ale tłum znowu falować i przeć się zaczął, a czarna czapeczka z uszami O. Czesława wypłynęła po nad głowy a i mnich dał im znak aby w ślad za nim postępowali...
    Nie było to łatwem, bo miejsce sobie musieli przebojem zdobywać, ale w progu z pomocą zakonnika zsunąwszy się po dwu stopniach w dół znaleźli się w korytarzu, gdzie już nie było takiego natłoku, mogli odetchnąć, chociaż i tu pusto nie było.
    Ruch panował wszędzie...
    Szli w milczeniu daléj i coraz daléj krużgankami aż do drzwi które kluczem z kieszeni wydobytym otworzył O. Czesław i wpuścił ich do wnętrza i za sobą je zatrzasnął.
    Nie była to cela zakonna, jak się spodziewali, ale rodzaj składu czy spiżarni, na ten czas w wielkim nieładzie...