Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król Piast tom I.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wych kapotach, którą obelżywie „szują” zwali. Szlachta zrywała się do szabel zgrzytając zębami i czasem tylko ostygnięciu w nocy i snom uspokajającym winni byli panowie, iż ich nie napastowano, gdy do Szopy jechali.
Trafiało się już wszakże, iż po drodze napiły, a nieumiejący się utrzymać szlachcic pięść ściśniętą wyciągał bodaj naprzeciwko Prymasa, a drugi szablą pobrzękiwał. Wówczas nie pozostawało im, jak — niewidzieć i niesłyszeć, odwrócić się i pominąć zuchwalca.
Pomimo tych oznak, coraz częstszych podrażnień, panowie wcale niezwątpili o sobie i swéj sile.
Klienci ich, któremi się każdy posługiwał, nie mówili im prawdy i nie śmieli wyznać, że ust otworzyć już w obronie Kondeusza i jego partyi nie było można w obozie.
Gorzeński, który z raportami przychodzi do Prażmowskiego, Korycki niejaki, służący w tenże sposób Sobieskiemu, Moczydło, który był Paca sługą. Spróbowawszy panów swych ostrzedz, nieznalazłszy u nich wiary, albo milczeli i dysymulowali, lub sprowadzali to o czem donosili do najdrobniejszych rozmiarów.
W obozie szlacheckim pomimo nocnych narad i spisków, we dnie panowała karność, bo i Piotrowski i jego pomocnicy ciągle to szlachcie wrażali, że do momentu ostatecznego, powinna się zachować skromnie, cicho, aby przedwcześnie panów do obrony nie zbudzić.
Piotrowski był niezmordowanie czynnym, ale po swojemu — wszędzie on był, albo ręka jego, a nigdzie go widać nie było.