Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

już wszystkie te trupy odarła z sukni, stada kruków ulatywały nad niemi, to spuszczając się na pole, to ulatując i krążąc spłoszone...
Od lasów... sunęły jakby cienie, ukazujące się i niknące w kotlinach... psy czy wilcy?
Starzec jechał, spoglądał i łzy stawały mu na oczach... Nie wiedział nawet, gdy koń go zaniósł przed namiot królewski i stanął przed nim...
Starcem tym był Matjasz, biskup Kujawski.
Łoktek w szaréj swéj opończy wyszedł przeciw niemu...
Spojrzał na biskupa, uśmiechając się — lecz starczyło tego wejrzenia, by się przekonał, że starzec nie z radością zwycięztwa tu przybywał, lecz z boleścią nad tylą ludzkiemi żywotami, którem ono opłacone było.
Król widział w tém tryumf, duchowny płakał nad ofiarami...
Matjasz skłonił głowę sędziwą przed witającym go panem.
— Widzicie — ozwał się król — Bóg to zrządził. On mi dał nad dumnym wrogiem zwycięztwo, chwała niech mu będzie na wieki, iż się ulitował nademną...
— Ten sam Bóg — odezwał się biskup spokojnie — sprowadził mnie tu, miłościwy panie, abym ja, sługa jego — spełnił chrześciański obowiązek — wrogom zarówno i swoim należy pogrzeb i modlitwa...