Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Miał li być ocalonym — z wyroku jego, potrzeba było mężnie doczekać chwili, w któréj mógł nadejść ratunek — przeznaczoném mu było umierać? — powinien był z męztwem dotrwać do zgonu...
Koń stał nad nim ciągle, — innym wyrywającym się i czwałującym po pobojowisku, a napadającym na niego, broniąc się i osłaniając pana.
Florjan nie widział już, co się działo w koło niego, słyszał tylko zwycięzkie swoich okrzyki.. Krew z ran płynęła obficie, ręce w niéj obie zbroczone czuł jak ukropem oblane, — nie mógł ich odjąć na chwilę, gdyż poszarpane ciało... razem z krwią wyrzuciłoby było wnętrzności...
Pot występował mu na czoło, modlił się spokojnie... Rachował rychło li ratunek jaki zjawić się może, ażali mu na tak długo sił stanie...
Mdłości chwilami jakby obłokiem osłaniały mu oczy, lecz wielka siła woli zwyciężała je — otrząsał się męczarni tej... spartańską siłą, — siłą męczenników tych, w których życie potęgowała wiara...
Przed oczyma stał mu jego dom, rodzina, ojciec stary... i ten sąsiad straszny, którego pastwą może stać się mieli najdrożsi, gdyby on już tam powrócić nie mógł.
Nie stracił jeszcze nadziei... Krew upływała wprawdzie, lecz silne dłonie trzymały rozdarte rany spojone... Ręką wpychał jelita i — czekał...