Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wśród obozu z podniesionemi mieczami, płazując opieszałych, uderzając po namiotach... — rozkazując trąbić i krzycząc:
— Do broni! do koni.
Popłoch niewysłowiony w mgnieniu oka poruszył całym, przed chwilą jeszcze w głębokim śnie spoczywającym obozem...
Nieprzyjaciela widać jeszcze nie było, lecz czuli go na karkach wszyscy.
Teodoryk nie zsiadając z konia — biegał sam do koła...
Rozkazał łańcuchami żelaznemi opasać obozowisko swoje, które pierwsze natarcie wstrzymać mogły, by dać czas rycerstwu uzbroić się i stanąć w szeregach...
Żołnierz, który tak długo miał do czynienia z ludem bezbronnym i nabrał zuchwałości bezmiernéj — schwycony niespodzianém niebezpieczeństwem — w części mu nie dowierzał, w części znalazł się w obec niego bezradnym...
Odwykł od boju...
Napaść nań, która się gotowała w łonie tych białych ciemności, miała w sobie coś zagadkowego, niezrozumiałego — strasznego tém, że się niedawała pochwycić — że nieprzyjaciel przychodził niepostrzeżony, i nie można go było obliczyć...
Część wojsk krzyżackich z najemników złożona, jeszcze nie wytrzeźwiona po wczorajszym