Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dobek spojrzał na miecz swój wiszący u pasa, dobył go i przy lampce ostrza popróbował: Drudzy zobaczywszy to, rzucili się też do swoich.
Rzadko któremu wyrwało się słowo... szeptano nie wyraźnie...
— W obozie koguty nawet nie zapieją, rzekł Remisz, a w Blewie pono nietylko koguta, ale i szczura niema!! Jak tu człek pozna, gdy się ranek zbliży?..
Pierwszy Sando powrócił — oczy mu się śmiały.
— U marszałka ucztują na zabój — rzekł. Dopiero siedli jeść, a wypili już dosyć... Słychać to z pieśni, bo póki trzeźwi śpiewają pobożne, a już teraz poczęli —... swawolne. Za każdą prześpiewką, bucha śmiech okrutny...
Spojrzeli po sobie wszyscy...
— A u innych spokojnie? pytał Dobek.
— Wszędzie wesoło — odparł Sando...
— Im dłużej czuwać będą, tem na dzień lepiej zasną — dodał Remisz.
Wbiegł Sławek — zwrócono się ku niemu — ręką naprzód pokazał, że wszystko jest jak trzeba.
— Nikt się nawet nie rozpiął — rzekł, a wszystkim tak pilno, jak nam dnia doczekać...
Siedzą po namiotach i pod wozami, jak na czatach, każdy miecz trzymając w ręku.
Uśmiechnęli się ku sobie starsi.
— Jak się wam zda? zapytał Remisz — jestli już północ?