Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nuż podpatrzą, żeśmy tak czujni? zapytał Ogon.
— Dziś nie zobaczą nic — pilno im się wylęgać, a nie obawiają się niczego — rzekł Dobek.
Postał jednak chwilę milczący...
— Kto z was trochę szwargocze, a o niemca się otrzeć nie boi? zapytał.
Wstał drugi młokos, któremu się ledwie wąs sypał, syn Remisza, którego paliła gorączka okrutna.
— Ja! — rzekł.
— Idź ku namiotowi marszałka i wielkiego komtura, otwórz oczy i patrz, co robią, czy piją dobrze, czy zbroje zdjęli, czy czeladź już napita... a wracaj!!
Sando chwycił hełm i wysunął się.
Starsi siedzieli.
Oczekiwanie niecierpliwe chwile dłuży — wieczór pełzł na żółwiu... czas zdawał się nieprzeżyty... Patrzali na siebie, to jeden to drugi wstał, przeszedł się, usiadł, zerwał znowu i wzdychał. Uchylali zasłonę wpatrując się w ciemności.
Noc była czarna, a dla mgły gęstej o krok ginęło wszystko.
W tej części obozu cisza śmierci, a dalej głuche szmery i wrzawa...
Czekano powrotu Sławka i Sanda.