Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyjaciół jego kupić się zaczęło groźnie, lękając jakiegoś sądu i — okrucieństwa...
Mrucząc stali długo gromadą u namiotu, u którego Włostek straż odprawiał, nikogo nie chcąc dopuścić.
Co chwila spodziewano się rozmowie końca i ukazania się gniewnego wojewody... Tymczasem, Dobek pozostał z nim razem tak długo, iż przyjaciele jego, w końcu znużeni oczekiwaniem rozchodzić się zaczęli...
Późno już nad wieczór Dobek pokazał się znowu, swobodny pomiędzy swemi. — Spojrzeli nań, milczący był, lecz spokojny i niemal wesół.
Ci, którzy ochotę mieli razem z nim uchodzić, otoczyli go naciskając...
— Wiecie co? odparł im — zamiast co wy ze mną byście iść mieli, namyśliłem się, zostanę z wami... Poczekamy...
Mnie się zda, że tu dożyjemy lepszego czasu.
Zdumieni patrzali nań — pomrugiwał jedném okiem.
— Już to wierzajcie mi, dodał, że ja na plewę się nie dam wziąć. — Trzeba do czasu znosić tu biedę i upokorzenie, aby się nam one sowicie opłaciły...
Rękę na piersiach położył.
— Zawierzcie mi — będzie lepiej... Czekać — hasło! Ja z wami. — Macie zakładnika...
Chcieli go dopytywać, zamknął im usta.