Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyciąć chcieli. Zowie się królem polskim, gdybyśmy ten oddział, co się niby wojskiem zowie, byli zmuszeni...
— A! odparł Elbląski — znacie króla Jana, i mówicie to? W najgorszym razie ofiarą grzywien zgodę byśmy przywrócili...
— I grzywien szkoda — odezwał się marszałek, musiemy wykupić Pomorze, opłacać najemnego żołnierza, żywić i obdarzać gości.
— Skarbiec zakonu dzięki Bogu! nie próżny — dodał komtur.
— Na wojewodę każcie mieć oko — począł po chwili Teodoryk. Nie wierzę mu, źle z oczów tego człowieka patrzy, a z tego co zyskał rad być nie może...
Zlećcie oboźnym, aby ich zawsze w pośrodek brali — zakończył marszałek — bezpieczniej tak będzie.
Rozeszli się, gdyż dzień poczynał być wielki.
Wojewoda w namiocie swym rzucił się na posłanie, choć myśli mu głowę oplotły ciężkie mimowoli usnął twardo...
Krzyżacy nie ruszali dnia tego, bo i niewiedzieli, gdzie się zwrócić, splądrowawszy już znaczną przestrzeń kraju. Celem ich teraz było, króla, o którym słyszeli ciągle, o którym im to tu, to owdzie opowiadano, spotkać i w walnej bitwie pokonać.